9.11.25

 



Iskra i lód

Była sobie niedziela grudniowego dnia. Mróz na zewnątrz jak przed laty potrafił skuć wszystko, paraliżował ruch, samochody. Ale że to był wolny dzień od szkoły, zapytałem dziadka, czy możemy pójść na lód. „Poczekaj, muszę sprawdzić, czy lód wytrzyma. Ale najpierw zrobię to, co do mnie należy — trzeba pozaprzątać w chlewach” — powiedział.

Jarek pozaprzątał, później zrobił sobie śniadanie. Potem tradycyjnie musiał się położyć, a w końcu zawołał: „Chodź, chłopaku, zobaczymy ten twój lód — czy wytrzyma, czy nie”.

Skubaniec imponował mi odwagą, przynajmniej jak na tamten czas. Dziś powiedziałbym, że to już ocierało się o głupotę — wchodzić na lód. Z drugiej strony od brzegu nie było aż tak głęboko. Jakby wpadł, to najwyżej nalałoby mu się do gumofilców.

No i w sumie dziadek wszedł, sprawdził — lód wytrzymywał. Było ok. Zrobił kilka kroków głębiej, bliżej środka stawku. I zazgrzytało. Dało się słyszeć pęknięcie lodu. Podskoczył kilka razy — lód się nie zarwał. Choć przy samym środku na pewno nie było już płytko. Do kolan? Nie. Tam, jakby wpadł, to do pach. Biorąc pod uwagę, że dziadek miał około 170 cm wzrostu, na środku stawu mogło być około 150 cm wody.

Z wiekiem dotarło do mnie, że gdyby lód się pod nim załamał, woda tuż pod powierzchnią ma prawie zero stopni. Mógł złapać go skurcz — a wtedy mogło być różnie. Dziadek imponował mi jednak odwagą. Z biegiem czasu wiem, że był też mądry. Zwykle potrafił przemyśleć sprawę kilkakrotnie, „ugryźć” ją z kilku stron, potocznie mówiąc.

Dzień był piękny, zwłaszcza popołudnie. Wokół stawu rosło kilka drzew liściastych. To zdaje się były topole. Gdyby to nie była już późna jesień, liście jeszcze szeleściłyby na wietrze. Słońce chyliło się ku horyzontowi coraz niżej, a światła było na tyle dużo, że można było wywijać na lodzie. Cienie drzew padały na taflę, delikatnie przysypaną puchem śniegu.

Zapytałem dziadka, mimo że odszedł do domu, czy będzie mnie pilnował. Powiedział, że tak — i żebym się nie martwił, bo lód jest mocny. Teraz na zamach — ślizg na lodzie — szło ekspresowo, bardzo szybko. Godzina, dwie, trzy… Nadszedł czas wieczornego obiadu i pytań. Dziadek przyszedł po mnie: żebym wracał do domu, bo babcia się martwi, kolacja czeka i muszę się ogrzać, żeby nie zachorować.

Dziś dziadek już nie żyje. Cała sytuacja miała miejsce około czterdziestu lat temu. Dziadka długo będę wspominał bardzo pozytywnie. Martwił się, ale starał się tego nie pokazywać.

Mieszkaliśmy już w starym domu, obok stał nowy — pobudowany, ale niewykończony. Część starego rozebrano do połowy. Były w sumie dwa pokoje. Jeden służył za pokój dzienny i do rozkładania łóżka na noc, a drugi był typową sypialnią.

Kiedy paliło się w piecu, obserwowałem w dolnej kratce, jak ogień skacze po rozżarzonych węglach i drewnie. W pewnym momencie strzeliło w piecu i iskra wyskoczyła na wykładzinę w pokoju. Dobrze, że w pobliżu była babcia — mogło się to skończyć nieciekawie. Rozgrzany węgielek lekko zadymił, wypalił dziurę w wykładzinie. Pod spodem była drewniana podłoga, mająca już wiele lat, sucha — o pożar naprawdę nietrudno.

Kiedy sytuacja została opanowana przez babcię, wygoniła nas do spania po „Dobranocce”. W końcu miałem ile? Siedem lat. Byłem leciutkim wyrostkiem. Ale miło wspominam tamten czas.

Brak komentarzy: